Mam borderline. I dostałam skierowanie do szpitala psychiatrycznego

Borderline. Szpital psychiatryczny. Zaburzenia osobowości. Psychiatra. Psychoterapeuta. Depresja. Leki antydepresyjne. Myśli rezygnacyjne. To słowa, które czasem trudno wymówić. Słowa, których łatwo jest unikać, o których nie chce się pamiętać. Słowa, które są moją codziennością. 

O tym, co doprowadziło mnie do zdiagnozowania depresji wspominałam już TUTAJ. I chociaż pisząc tamten tekst, miałam nadzieję, że niedługo podzielę się z Wami radosną nowiną, jak wspaniale jest być zdrową, to jednak nie tym razem. Bo mamy październik. A ja mam borderline. A w dokumentacji medycznej skierowanie na oddział dzienny psychiatryczny.

Wyprane w Perwollu

Wydawało mi się, że znam depresję. Wydawało mi się, że już pogodziłam się z diagnozą. Wydawało mi się, że nie tak trudno pamiętać o braniu tych kilku kolorowych tabletek każdego dnia. I że teraz już będzie tylko lepiej. Ale no właśnie – wydawało mi się.

W 2024 roku przeżyłam już tyle, że chociaż piszę książki, to tyloma nieszczęściami nie obdarowałabym nawet mojej bohaterki, obawiając się później komentarzy w stylu: „Ale ty się na nią uwzięłaś”. Wydarzyło się wiele. I nie raz już myślałam, że więcej znieść nie dam rady. A wtedy na scenę wchodził on – kolejny cios. Cały na czarno. I bynajmniej, nie został wyprany w Perwollu.

Zdiagnozowanie u mnie depresji. Choroba i nagła śmierć dwóch bliskich osób. Przeprowadzka mojego najlepszego przyjaciela na drugi koniec Europy. Rozstanie z chłopakiem po sześciu latach związku. Zmiana mieszkania. Problemy w pracy. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Podobnie jak sytuacje, w których bezradnie leżałam na łóżku (albo nawet gdzieś pod Poznaniem na schodach) i byłam przekonana, że już się nie podniosę, że nie dam rady, że nie mam już sił na żaden nowy początek, że to już koniec.

Po jednej z takich sytuacji postanowiłam zmienić psychiatrę. Nowa lekarka widząc, w jakim jestem stanie, przepisała mi nowe leki. A wraz z nimi wystawiła skierowanie na oddział dzienny psychiatryczny. I wszystko było zaplanowane. Musiałam jednak zaczekać miesiąc na ostateczną rozmowę kwalifikującą na oddział. Rozmowę, która miała być tylko formalnością. A okazała się kolejnym powodem do załamania.

Oddział psychiatryczny

Ponad godzinę. Tyle jakiemuś młodemu mężczyźnie wyelegantowanemu w biały kitel opowiadałam o swoim życiu i o tym, dlaczego mamy (nie)przyjemność się poznać. Skończyłam mówić. I czekałam na wypełnienie jakiegoś formularza albo na informację, kiedy zaczynam leczenie. Zamiast tego usłyszałam, że z moją historią i z moimi problemami nie nadaję się na oddział, że zaleca psychoterapię w nurcie psychodynamicznym i do widzenia.

Ogarniacie to? Nie nadawałam się na oddział psychiatryczny. No gdybym oglądała jakiś film z taką sceną, to byłabym gotowa pomyśleć jeszcze, że to jakiś nieśmieszny żart. Ale wcale tak nie było. Albo wręcz przeciwnie – tym nieśmiesznym żartem znów wydało mi się moje życie. I właśnie dlatego postanowiłam, że to koniec. Brania leków, chodzenia po lekarzach i walczenia o siebie. Bo tak naprawdę nikt nie chce mi pomóc. Poczułam też, że jestem w tym wszystkim sama. Że nikt mnie nie rozumie. A tym bardziej ja nie potrafiłam zrozumieć moich przyjaciół, którzy mówili mi: „Karolina, nie rób tego”. Albo którzy po usłyszeniu, że nie idę na oddział i że się poddaję, nie chcieli ze mną rozmawiać. Tacy też się zdarzyli. Ale nie mam im tego za złe. Bo ta sytuacja wszystkich nas jakoś przerosła.

Miałam milion złotych

Jak postanowiłam – tak oczywiście zrobiłam. Leki pożegnałam. Na żadną psychoterapię w żadnym nurcie się nie umówiłam. Z nurtem to ja wtedy płynęłam. I nie chciałam w tej swojej rzeczce nikogo, dlatego w jakiś sposób zaczęłam też odwracać się od moich bliskich, którzy podczas każdej rozmowy, choć innymi słowami, starali mi się przekazać: „Karola, źle robisz”.

I wśród tych wszystkich słów próbujących mnie przekonać do zmiany decyzji, znalazły się jedne brzmiące mniej więcej tak: „Nie myśl sobie, że uciekniesz od rozmowy, cwaniaczku”.

O kurde. Tak jakoś wtedy sobie pomyślałam. I bez większych nadziei, w tym całym swoim bezsensie, w którym akurat trwałam, odebrałam pewnego sierpniowego popołudnia telefon od autora powyższego stwierdzenia. Oczywiście byłam już gotowa na odparcie wszelkich ataków. Ale… ich nie było. Zamiast nich Artur powiedział mi, żebym wyobraziła sobie, że mam milion złotych. I że ktoś zabrał mi tysiąc. I zapytał, co zrobię z resztą. Powiedziałam, że część sobie zostawię, że coś kupię, że pomogę innym. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Aż w końcu usłyszałam: „Bo widzisz, Karolina, zachowujesz się tak, jakby ktoś zabrał ci tysiąc z miliona, a ty – zamiast zrobić tak, jak opowiadasz – oddałabyś mu jeszcze całą resztę”. Zabolało. I pierwszy raz tak bardzo dotarło do mnie, że te wcześniejsze terapie i że leczenie od stycznia wcale nie było niczym. Że to miało sens. I że nie jestem sama.

Jak to odczepić?

Umówiłam się na psychoterapię. Powoli zaczęłam się podnosić z tego dołka, do którego znów wpadłam. Miałam pięć spotkań w gabinecie, podczas których opowiadałam swoją historię. Na ostatnim z nich usłyszałam diagnozę. Zaburzenia osobowości. Borderline. I o ile z tym pierwszym jakoś jeszcze mogłam się pogodzić, o tyle z tym drugim już było (a nawet wciąż jest) mi jakoś trudniej.

Wiecie, co ja słyszałam o ludziach, którzy są borderline? Zapewne to, co większość z was. Nagle przeraziłam się sama sobą. I zaczęłam tak bardzo, jak nigdy wcześniej, zastanawiać się, kim ja teraz jestem i która Karolina – ta teraz, czy może ta sprzed choroby – jest prawdziwa? Tak jak w styczniu miałam wrażenie, że wszędzie, gdziekolwiek idę, prowadzę ze sobą za rękę depresję, tak nagle poczułam, że chodzę z borderline. Że to się do mnie przyczepiło. I chociaż ja tak bardzo chcę, to nie można tej diagnozy jeszcze odczepić.

Załamana powiedziałam o wszystkim na terapii. Teraz nawet sobie może nie wyobrażacie, jak bardzo się cieszę, że to zrobiłam. Bo moja psychoterapeutka pomogła mi zrozumieć, że tak – ja mam borderline, mam cechy, które składają się na to zaburzenie (chwiejny nastrój, poczucie pustki, postrzeganie życia jako czarno-białego, lęk przed odrzuceniem, powtarzające się zachowania „s”). Ale w tym wszystkim jestem ja. Ze swoją indywidualną, niepowtarzalną historią.

Mam na imię Karolina. Mam 26 lat. Jestem dziennikarką. Wydałam cztery książki, które znalazły się wśród tegorocznych bestsellerów. Prowadzę Tik-Toka o zdrowiu psychicznym. Przeszłam szkolenia suicydologiczne. Mam najlepszych przyjaciół i rodzinę. Mam depresję. Miałam iść na oddział dzienny psychiatryczny. Mam zaburzenia osobowości. Mam borderline. Mam nadzieję, że będę zdrowa. I obiecuję sobie walczyć o moje 999 tysięcy. Bo mam o co.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *