W dniu 25 urodzin miałam mieć męża i dwójkę dzieci. Ale spędziłam je sama. I to w polu

Jak wyobrażałam sobie siebie mającą 25 lat, kiedy byłam dzieckiem? Zupełnie inaczej niż potoczyło się moje życie. Miałam mieć męża i przynajmniej dwójkę dzieci. A co mam z tych marzeń kilkuletniej Karoliny? Zupełnie nic. W dodatku te 25, tak bardzo wyczekane urodziny, spędziłam sama. I za każdym razem, gdy już myślałam, że gorzej być nie może, to okazywało się, że wręcz przeciwnie.

Pewnie – jak każdy – przechodziłam w życiu różne etapy. Raz chciałam być jak moja mama. Raz mówiłam, że absolutnie tak nie będzie. Ale doskonale pamiętam czas, kiedy byłam niemal przekonana, że mając dwadzieścia pięć lat będę miała – prawie jak moja mama – męża i dwójkę dzieci. No, albo przynajmniej jedno. Wybrałam wtedy już nawet chrzestnych. Tylko zupełnie w tych dziecięcych marzeniach nie wzięłam pod uwagę swoich późniejszych wyborów. A o tym, że w dniu 25 urodzin będę płakać raz ze smutku, a raz z radości, nawet nie śniłam. Mimo że przecież wyobraźnię mam bujną.

2 czerwca

Ten dzień planowałam już od kwietnia. Wszystko miało być zgodnie z planem. Najpierw praca, później pakowanie walizki i wyjazd z moją przyjaciółką do domu rodzinnego na urodzinowy weekend. I jeszcze do godziny siedemnastej wszystko szło perfekcyjnie. A później dopiero się zaczęło…

Po powrocie do mieszkania dowiedziałam się, że Sandra jednak nie może do mnie przyjechać. I już w tym momencie rozpadło się wszystko, co planowałam. Nieco załamana usiadłam więc na łóżku i zadzwoniłam do mamy, że z naszych odwiedzin nic wyjdzie, a sama nie przyjadę, bo nie chcę spędzić urodzin w pociągu. Po długim zastanawianiu doszłam jednak do wniosku, że lepsze te urodziny w przedziale z obcymi ludźmi niż zupełnie samotne. Kupiłam bilet, spakowałam się i ruszyłam na tramwaj. Ale dotarcie na niego wcale nie okazało się takie łatwe.

W zamku

Znacie ten charakterystyczny dźwięk kółek walizki uderzających o kostkę? Ja od sześciu lat znam go bardzo dobrze. I słyszę go tak średnio co dwa tygodnie. Słyszałam go również wtedy. Niestety tylko przez chwilę. Bo nie zdążyłam jeszcze wyjść z ulicy, przy której znajduje się moje mieszkanie, a walizka nagle przestała hałasować. Niepewnie odwróciłam się za siebie, by sprawdzić, czy byłam aż tak zamyślona, że ten dźwięk przez całą tę drogę tylko sobie wyobrażałam. Na szczęście okazało się, że nie jest ze mną aż tak źle. Źle było natomiast z walizką, przy której rozpiął się zamek, a przy okazji cała jej zawartość znalazła się na ulicy.

Gdzieś pomiędzy „naprawdę?” a „kurde, no!” postanowiłam jednak ją pozbierać i z impetem wpadłam do mieszkania, by przepiąć te felerne zamki i zrobić drugie podejście do wyjścia na tramwaj. Tym razem wszystko się udało.

Może dziczyznę?

Dotarłam na dworzec, na którym spotkałam się z kolegą, który specjalnie wyszedł z imprezy na drugim końcu miasta, by chociaż przez chwilę się ze mną zobaczyć, a później, nieco nawet wzruszona, że mam takich znajomych i że najgorsze chwile tego dnia już za mną, ruszyłam w stronę Ostrowa. Tak więc jechałam pociągiem ja, moja zreanimowana walizka i największy prezent, jaki dostałam tego dnia od przyjaciela, żeby przypominał mi o urodzinach.

I myślę, że nie przesadzę, jeśli napiszę, że mimo wszystko siedziałam wtedy w tym przedziale z uśmiechem na twarzy. Bo ten dzień, choć w tym momencie z nieznajomymi – miałam okazję i w pracy, i później też na peronie spędzić z ważnymi dla mnie osobami.

Uśmiech jednak zniknął wraz ze zbliżaniem się do Jarocina. Bo właśnie wtedy pociąg uderzył w stado dzików. Zaczęło się sprawdzanie, czy wszystko w porządku z torami, z pociągiem i czy na pewno możemy dalej jechać. Zaczęło się też stanie gdzieś w szczerym polu i żarty pasażerów, że może zdążą jeszcze zrobić kiełbasę lub pasztet. Ja akurat miałam wtedy w walizce majonez (nie pytajcie, dlaczego), więc i coś do posmarowania by się znalazło. Plan doskonały. A do tego mój śmiech przez łzy. Bo przecież jeszcze godzinę wcześniej sądziłam, że skoro już Sandra nie mogła przyjechać, a później rozwaliła mi się walizka, to przecież najgorsze już za mną. I – jak się później okazało – nawet ta dzika podróż nie była jeszcze końcem moich urodzinowych przygód.

Dobranoc

Mieszkam w Poznaniu od sześciu lat. Od sześciu lat jeżdżę do Poznania i z Poznania pociągiem. Do Ostrowa wracam najczęściej w piątki późnym wieczorem. I tak było też 2 czerwca. Z tym że nigdy wcześniej moi rodzice nie spali, kiedy ja dojechałam już na miejsce. A wtedy właśnie tak się stało. Po kilku wiadomościach i telefonach udało mi się ich dobudzić. Tata ruszył więc z Raczyc do Ostrowa. A ja na dworzec, na którym szybko przyczepił się do mnie jakiś mężczyzna. Odpuszczając sobie tę wątpliwą przyjemność spędzania z nim wieczoru (a właściwie to nocy), wyszłam na peron, na którym, delikatnie mówiąc, było zimno.

Siedziałam więc zmarznięta i zapłakana. Na pustym peronie, na którym nie stał nawet żaden pociąg. 3 czerwca. Kilka godzin po moich tak perfekcyjnie zaplanowanych urodzinach. Bez tego wymarzonego w dzieciństwie męża i bez dzieci. Ze zreanimowaną walizką. I z wielkim prezentem.

I chociaż byłam tam wtedy sama, to wiem, że nie byłam i nie jestem samotna. Bo gdzieś pomiędzy tym odwołaniem wszystkich weekendowych planów i pomiędzy tym zderzeniem z dzikami, było też wiele spotkań z bliskimi dla mnie ludźmi. Były życzenia. I moja wiadomość do przyjaciela, gdy czekaliśmy na informacje, czy aby na pewno pociąg może dalej jechać. Napisałam mu wtedy, że jestem w polu, że nie wiem, co dalej, ale że się uśmiecham. I tak jest też teraz, kiedy już miesiąc po tych wydarzeniach piszę ten post. Bo nie spełnił się żaden z moich planów. Ani z tych dziecięcych, ani z tych urodzinowych. Ale spełniają się za to inne plany. I inne marzenia. I nawet jeśli nieraz jestem w tym polu i nie mam pojęcia, co dalej robić, to wiem, że ten czas w życiu też jest potrzebny. Bo nie zawsze trzeba być tu lub tu. Warto czasem pobyć pomiędzy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *