Nasza najtrudniejsza droga – jak i dlaczego zaczęłyśmy ćwiczyć?

O tym tekście myślałam od dawna. Ale uważałam też, że wręcz nie wypada, żeby pojawił się na moim blogu. Bo jak to tak napisać, jak dobry jest ruch i nie móc powiedzieć, że schudłam 20 kilo? Przecież nikt mi nie uwierzy, że ćwiczę. Chociaż prawda jest taka, że dzięki temu, że ćwiczę, to mogę chodzić.

To nie jest dla mnie łatwy tekst. Bo dzielę się w nim jakąś częścią swojego życia, do której dostępu do tej pory nie miało wiele osób. Dlaczego? Bo się wstydziłam, że wysiłek fizyczny w piramidzie priorytetów mam na samym końcu. Żaden powód do dumy, prawda? Dzisiaj jednak jest inaczej. Dzisiaj wiem, że jeśli nie będę ćwiczyć, to nie będę też chodzić, bo chrząstki w kolanie, która u zdrowych osób jest gruba, ja prawie nie mam. Ale mam za to dwie osoby, które w całej tej mojej drodze od początku mnie wspierają i z którymi – śmiało mogę powiedzieć – że walczę razem. Jedna z nich to fizjoterapeutka Agata Staręga. A druga – moja przyjaciółka Sandra Dominiczak, która namówiła mnie na ten wpis i która również postanowiła się podzielić w nim swoimi doświadczeniami.

Sędzia nieruchliwy dziś się rusza

Ze sportem nie lubiliśmy się już od podstawówki. No, chyba, że chodziło o gry zespołowe. Wtedy nawet się cieszyłam, bo zdarzało się, że nie byłam wybierana do nich jako ostatnia. Ba! Nawet kilka razy pojechałam na zawody. Co prawda – w dwa ognie, ale zawsze coś. Byłam z siebie wtedy naprawdę dumna. I był też ze mnie dumny mój tata, który już w dzieciństwie co niedzielę zabierał mnie i brata na boisko, gdzie razem z nami biegał i grał w piłkę. Oprócz tego zrobił mi – nazwijmy to – przyrząd do skoku wzwyż, gdy byłam w gimnazjum – ćwiczył ze mną na podwórku dwutakt, a kiedyś zupełnie bez okazji dostałam od niego piłkę do ręcznej, którą ledwo żywą, ale mam do dziś. Tata na tej mojej drodze sportowej był zawsze ważny. Podobnie jak brat i koledzy, z którymi często po szkole jako jedyna dziewczyna grałam w nożną. Zdarzało się jednak, że jako prawie najmłodsza za nimi nie nadążałam i wtedy oni grali, a ja – jak sama siebie nazywałam – byłam sędzią nieruchliwym, czyli takim, który tylko siedzi i obserwuje. No i pech chciał (a może raczej ja chciałam), że ten sędzia pozostał we mnie na lata.

Szczególnie rozgościł się w moim życiu w liceum, kiedy to ze względu na problemy z sercem nie mogłam ćwiczyć. Wtedy jednak nie wiedziałam, że zdiagnozowana już w gimnazjum nerwica serca objawia się silnymi atakami paniki, które można „wyleczyć” terapią i pracą nad sobą, a nie brakiem ruchu.

Z pewnością natomiast – gdyby nie to zwolnienie – na studiach nie zdecydowałabym się zapisać w ramach wychowania fizycznego na gimnastykę leczniczą. Na pierwsze zajęcia poszłam oczywiście ze stresem, że nawet podczas nich nie dam sobie rady i tak zwyczajnie się bałam. Prawda była na szczęście zupełnie inna – dawałam sobie radę za każdym razem, a od prowadzącej wszyscy otrzymali duże wsparcie i wiedzę – jak ćwiczyć jogę, że piłki gimnastyczne nie są tylko do siedzenia i że sport może być też sposobem na wyciszenie się.

Już z tą świadomością zaczęłam będąc na studiach ćwiczyć też z różnymi trenerkami internetowymi. Czasami zatrzymywałam ich filmiki po dziesięć razy, bo ledwo dychałam, ale ćwiczyłam, bo miałam cel – żeby schudnąć. I właściwie wtedy nie liczyło się dla mnie nic innego. Tylko ta waga i nadzieja, że pierwsze efekty będą już niedługo.

Z tym samym założeniem zaczęłam też ćwiczenia podczas pandemii. Wtedy też zdecydowałabym się na pierwszą racjonalną dietę w swoim życiu. Nie taką, że cały miesiąc żyję tylko na sokach albo że nic nie jem. Była to dieta ułożona przez dietetyczkę specjalnie dla mnie. Dieta, której pilnowałam przez miesiąc, dieta, dzięki której zrozumiałam, że do schudnięcia jest potrzebny deficyt kaloryczny i normalne, zdrowe jedzenie, a przede wszystkim dieta, która nauczyła mnie jeść i uświadomiła, że zamiast batona można sięgnąć po jogurt z płatkami migdałowymi, a jeśli się tego batona tak bardzo chce, to od czasu do czasu nawet on nie będzie złym rozwiązaniem. Tylko co, jeśli miałam już wiedzę i pierwsze efekty, ale zupełnie nie potrafiłam tego wcielić w życie na dłużej?

Bo okazuje się, że czasami jest tak, że zjada się ciastko, bo po prostu sobie leży. Jak gdyby takie leżenie tego ciastka na talerzu było zakazane. Albo że kupuje się chipsy, bo mama, która nauczyła mnie, że to niezdrowe, tego nie widzi. I zjada się też większą porcję obiadu, bo jest naprawdę dobry. I sięga po kolejną kostkę czekolady zanim zorientuje się, co się robi. Czasami tak po prostu jest. Czasami tak po prostu mam. Bardzo chciałabym, by było inaczej. Bardzo chciałabym być szczuplejsza, ale jeszcze tego nie potrafię osiągnąć, bo wiem, że mam coś jeszcze w sobie do uleczenia i do przepracowania. Co więcej – doskonale zdaję sobie sprawę, co to jest. Ale wciąż szukam zasobów, by podjąć tę walkę.

Tak samo jak w grudniu 2021 roku podęłam walkę o to, by… chodzić. Bo podczas ćwiczeń już od kilkunastu miesięcy czułam ból mięśniowy w kolanie. I może nawet ten ból tylko w tych momentach nie byłby taki zły. Tylko że z czasem siedząc w kinie miałam wrażenie, że jeśli nie wyprostuję nogi, to zaraz mi odpadnie, bo tak mi się „blokowała”. W sklepie nie wybierałam niczego, co znajdowało się na najniższej półce, bo klękanie sprawiało, że leciały mi łzy. A przed spaniem nogę „przenosiłam” sobie na łóżko, bo nie byłam w stanie jej podnieść.

Z tymi wszystkimi objawami poszłam do ortopedy, który podczas USG pokazał mi jakieś duże czarne pole na ekranie i powiedział, że to dziura po mojej chrząstce, której nie ma. Tak po prostu nie ma. I która już nie wróci. Ale wróciłam za to ja tydzień później do niego z wynikami RTG, na których było tak dużo łacińskich nazw, że nie rozumiałam z nich kompletnie nic.

Zrozumiałam za to, kiedy lekarz kazał mi wzmacniać ćwiczeniami udo i pośladki, ale oprócz tego zaprosił mnie też w najbliższym czasie na wstrzykiwanie w kolano kwasu hialuronowego. Z nadzieję w głosie zapytałam jeszcze: co dalej? „Niedługo endoproteza, bo innego sposobu nie ma” – odpowiedział. I o ile jego słowa w gabinecie zniosłam z godnością, to nie potrafiłam już mieć jej w sobie, kiedy wróciłam do mieszkania.

Rozpłakałam się z bezradności. I krzyczałam. Do siebie, że doprowadziłam się do takiego stanu. I do Boga z pretensjami, że wystarczyłyby mi szumy uszne, bo te problemy z kolanem i ta diagnoza, to jednak jakaś przesada.

-> Już od pięciu lat nie słyszę ciszy. Moja historia problemów ze słuchem

Na szczęście tak samo uważał też mój tata, który namówił mnie na to, żebym skonsultowała się z jeszcze jednym ortopedą, tym razem z takim, który leczył polskich sportowców – z dr. Pawłem Bąkowskim. I chociaż czekając na wizytę u niego czułam, że chyba nie pasuję do tego świata, to zupełnie inne wrażenie odniosłam już podczas rozmowy i w momencie badania. On zalecił mi przede wszystkim ćwiczenia i powiedział, że będę chodzić bez bólu. O endoprotezie nawet nie wspomniał. Dał mi za to kontakt do dwóch fizjoterapeutów. Do jakiegoś mężczyzny i do kobiety, którą nazwał „fizjoterapeutką naszych lekkoatletów”. I właśnie u niej – u Agaty Staręgi pojawiłam się w ostatnim tygodniu grudnia 2021 roku.

Właściwie sama nie wiem, czego się wtedy spodziewałam. Ale na pewno nie tego, że Agata weźmie mnie na siłownię, że pokaże mi jakiś przyrząd, który pierwszy raz widziałam na oczy i powie, żebym zrobiła na nim rozgrzewkę. Oczywiście oprócz tego, że na niego usiadłam – nie potrafiłam zrobić na nim nic więcej. I chociaż dawna Karolina wstydziłaby się do tego przyznać i poprosić o pomoc, to ta Karolina właśnie tak zrobiła.

Po siłowni. I z uśmiechem!

Z czasem Agata nauczyła obsługiwać mnie nie tylko ergometr wioślarski, lecz sprawiła, że dzisiaj właściwie nie czuję bólu, że tą prawą nogą na suwnicy wypycham 80 kilo i że wiem, jak zrobić hip thrusty. Na pierwszych zajęciach miałam też problem, żeby ustać jedną nogą na stepie. A dzisiaj robię tak bez problemu na skrzyni. Agata po każdym moim „nie dam rady” mówi „spróbuj jeszcze raz”, a gdy marudzę, że coś boli lub piecze, to przypomina, że nie przychodzę przecież do niej dla przyjemności. Agata we mnie uwierzyła. I przede wszystkim – ja w siebie też uwierzyłam. I chociaż na zewnątrz przez ten rok od kiedy ćwiczę może nie widać jakichś spektakularnych efektów, to widzę je przede wszystkim w sobie. Bo już wiem, że ruch jest ważny. Bo potrafię zmotywować się i pojechać na siłownię, a w mieszkaniu rozwinąć matę i zacząć ćwiczyć. I nawet jeśli czasami robię to tylko ze względu na fakt, że dwa tygodnie bez sportu wystarczą, bym znów poczuła ból, to mimo to regularnie sama z siebie wybieram trening już od ponad roku.

I chociaż Karolina – sędzia nieruchliwy nigdy by się tego nie spodziewała, to na dwudzieste czwarte urodziny dostałam strój do ćwiczeń, nową matę i ciężarki. Mam jeszcze jedno marzenie – dostać kiedyś medal za udział w jakichś zawodach. Ale nawet jeśli miałoby mi się to nigdy nie udać, to już dzisiaj wręczam ten medal sobie i mojej przyjaciółce Sandrze, której historia znajduje poniżej. Wręczam nam go za wytrwałość, za to, że chociaż upadamy, to się nie poddajemy. Za każdą chwilę wsparcia i za to, że mimo wszystkich zakrętów wciąż idziemy razem tą drogą po lepszą wersję siebie.

Zaczęło się półtora roku temu…

a właściwie to powinnam napisać, że zaczęło się jak jeszcze byłam dzieckiem…

Jako nastolatka trenowałam pływanie i uwielbiałam WF; w siatkówkę graliśmy praktycznie na każdej lekcji, byłam jedną z najlepszych w klasie. Po prostu mi to wychodziło, może dlatego nie miałam problemu z lekcjami WF? Potem przyszło LO, więcej nauki, poczucie straty czasu na tak mało istotny przedmiot jakim był WF i traktowanie naszych zajęć po macoszemu – przecież chłopacy zostają na sali gimnastycznej, bo będą „charatać w gałę”, a dziewczynom zawsze zostawała aula, albo opalanie w parku. Nic dziwnego, że przestałam chodzi na WF, a żeby zdać przedmiot pojawiałam sie 3-4 razy w semestrze i zaliczałam każdą jedną rzecz, która była oceniana. Jak to się działo, że nie miałam nieklasyfikacji, nie pytajcie mnie, nie wiem 😀 na studiach też były niezłe jazdy z zaliczeniem zajęć sportowych, ale nauczona doświadczeniem, pokombinowałam i zadałam.

Dwa lata temu trafiłam na terapie. Nie dawałam sobie ze samą sobą rady. Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie potrafiłam sobie poukładać, co się tak naprawdę dzieje. Okazało się, że napady lękowe to nie jedyna rzecz jaką powinnam się zająć w swoim zdrowiu psychicznym i tak minął rok, a ja tydzień w tydzień dowiadywałam się czegoś nowego o sobie. Mam ogromne szczęście, że wiele problemów udało mi się przepracować i naprawić, a przede wszystkim poznałam mechanizm działania mojej podświadomości, racjonalności i emocjonalności! Pozostała jedna, bez odpowiedzi – na którą, mocno wierzę, przyjdzie czas – zaburzenia odżywania. Nigdy nie pojawiają się tak po prostu, zawsze mają podłoże w naszym przeszłym życiu. Wiem, że zajadam emocje, że mam problem z wewnętrznym dzieckiem i kontrolą.

Chciałam schudnąć, nie było to moje widzi mi się, ale racjonalne podejście do mojego zdrowia. W przeciągu 7 lat dwa razy byłam na diecie, dobranej do mnie, na podstawie badań i zadbania o moje zdrowie i za każdym razem trzymałam się ich bardzo dokładnie. Oczywiście przynosiły fantastyczne efekty, ja miałam poczucie dbania o swoje zdrowie, ale… gówno prawda! Karmiłam swojego control freaka, który po 9-12 miesiącach chował się, nie wiem gdzie i dopuszczał do głosu wewnętrzne dziecko, które wkurzone na maksa, że przez tyle czasu, ktoś je kontrolował szalało na całego. Co to oznacza „dietetycznie” wszyscy wiemy – efekt jojo; ale wierzcie mi, nie tutaj jest problem.

Tak sobie z moim efektem jojo siedziałam 2 lata, w między czasie zaczęłam terapię i dodatkowe kilogramy przestały mi przeszkadzać, bo uświadomiłam sobie, że są ważniejsze rzeczy do poukładania w moim życiu, a na wagę przyjdzie czas. Pewnego dnia się obudziłam i idąc za namową mojej terapeutki, aby nie powielać schematów stwierdziłam, że pójdę na siłownię! Może od tego zacznę regulować swoje zdrowie? Ale już wtedy wiedziałam, że musi to być coś do czego nie będę się zmuszała i racjonalnie tłumaczyła sobie korzyści z tego płynących. To musiało być „moje”, coś co pochodziło z mojego serca i emocji. Tak po prostu działam. Jednocześnie po 10 latach nie ruszania się; wchodzenie po schodach i rozpakowywanie kartonów w pracy to był mój jedyny ruch – naprawdę; wiedziałam, ze jeśli zacznę robić to sama zrobię sobie fizyczną krzywdę i za miesiąc nie będę mogła się ruszać w ogóle, bo będę musiała leczyć kontuzję. Miałam od mojego kolegi namiar na trenera, z którym jakiś czas temu pracował, a że podobno koleś był „normalny i spoko” i był moim jedynym kontaktem, napisałam do niego. Poszłam na próbny trening i… kliknęło! Wracając do domu popłakałam się, nie z bólu, ale poczułam „robię coś dla siebie, przełamałam coś w sobie i po prostu będzie dobrze”. Jak bardzo mi ulżyło nie macie pojęcia! W październiku 2022 minął rok moich regularnych treningów, 3 razy w tygodniu, pod okiem tego „spoko i normalnego gościa”. Jaką siłę psychiczną dały mi treningi, nie jestem w stanie opisać. Stały się buforem bezpieczeństwa, moim kopem energetycznym i przestrzenią tylko dla mnie (mimo, że na siłownie chodzi milion osób), do której nikogo nie wpuszczam. Owszem, opowiadam mojemu partnerowi co robię, zabawne anegdotki, ale nikt nie zna osobiście z moich bliskich trenera, z którym ćwiczę, nikomu nie muszę się tłumaczyć, mogę opowiedzieć tyle ile chcę, kropka. Jeśli kogoś wpuszczam do tej przestrzeni, to na moich warunkach, tak daleko jak tylko ja na to pozwolę. Wiem, że nie czuła bym się na siłowni tak bezpiecznie, gdybym nie darzyła mojego trenera ogromnym zaufaniem, a on (za co mu jestem wdzięczna, tak, że nie ma pojęcia) nigdy mnie nie ocenił, nie skrytykował, a motywuje, wspiera i daje wolność. Podobne poczucie humoru jakie mamy daje nam możliwość swobodnego poczucia w swoim towarzystwie i partnerską relację, a nie jak mentor i podwładny.

Około dwa miesiące temu stwierdziłam, że do tychże treningów przydał by sie plan żywienia (owszem schudłam dzięki regularnemu ćwiczeniu bardzo dużo, zmieniło się moje ciało, które zaczyna mi się podobać z dnia na dzień coraz bardziej, ale to dla mnie drugorzędne, choć miłe efekty). Odezwałam się do dietetyka z polecenia. Facet z pasją, specjalizujący się w pracy z kobietami, które maja podobne problemy zdrowotne do moich – super! Muszę przyznać, że cotygodniowe raporty – bardzo, bardzo szczegółowe przetrwały ze mną 3 tygodnie, tak samo było z przestrzeganiem jadłospisu. Potem znowu coś we mnie pękło. Jakoś szybciej niż w czasie poprzednich diet 😉 może moja świadomość, którą zdobyłam na terapii odezwała się o wiele szybciej; jak tylko zobaczyła, że odwalam coś wbrew mojemu naturalnemu sposobowi działania? Myślę, że warto nadmienić, że w czasie tych 17 miesięcy chodzenia na treningi nie miałam ani chwili zwątpienia, załamania czy zawahania. Wszystko w zgodzie ze sobą! Zaczęłam się migać od wysyłania raportów dietetykowi, od kontaktu z nim, aż w końcu przyszedł dzień, że zaczęłam wracać na właściwe dla siebie tory – przeanalizowałam sobie cała tę sytuację i zrozumiałam, że to nie jest to, czego ja teraz potrzebuję, nie ma szans, abym trzymała się planu żywienia, skoro to nie jest „moje”! Na poziomie racjonalności wiedziałam dokładnie co i jak miałam zrobić, ale mój poziom emocjonalny, moja intuicja, którą mam podobno bardzo dobrze rozwiniętą, nie pozwalała mi na wykonanie choćby najprostszej czynności. I to dla mnie było OK! Jak się okazało tylko dla mnie… zadzwoniłam do dietetyka i przedstawiłam mu moje przemyślenia i wnioski, będąc pewną, że są słuszne, widząc jak wcześniej takie działanie przynosiło efekty podczas terapii i chodzenia na siłownię. On miał jednak inna wizję mojego zachowania. Usłyszałam, że to nie problem emocji, tylko moje lenistwo, bo ja dostałam plan działania, którego, jeśli bym się trzymała wyrobi mi nawyki, które wyleczą całą resztę. Omawianie i roztrząsanie moich problemów emocjonalnych to błędna droga, która przyniesie mi chwilową ulgę. Pozdrawiam serdecznie moją terapeutkę i moje dwa lata pracy nad sobą, które nie przesadzę jak powiem, że uratowały mi życie. Chociaż całą rozmowę telefoniczną miałam w swojej głowie „co ty gadasz facet za głupoty?” po odłożeniu słuchawki poleciały mi łzy. Zrobiło mi się przykro, po prostu. Przemknęła mi myśl, że uderzył w czułą strunę i dlatego mnie to dotknęło, ale dzięki terapii już wiedziałam, że on nie miał prawa tego powiedzieć, a ja mam prawo, żeby wiedzieć i być pewną jak działa moja psychika i to ja znam siebie lepiej niż jakiś koleś. Uspokoiła mnie moja historia przepracowanych elementów w życiu, 17 miesięcy sukcesu (tak, tak to widzę) na siłowni, który też pozwolił sobie niedelikatnie podważyć, oraz bliska mi osoba, która zawsze jest ze mną i potrafi się cieszyć z moich małych sukcesów razem ze mną i rozumie mnie jak nikt! Chciałam wam powiedzieć, że zawsze macie prawo na działanie w zgodzie ze sobą! Dajcie sobie czas i przestrzeń na usłyszenie siebie i tego czego w danym momencie potrzebujecie. Nie biczujcie się, że coś nie wyszło, szukajcie co wpłynęło i dlaczego, na niepowodzenie, to pozwoli wam poznać, uznać i uzdrowić ten niepoukładany element. Nie dajcie się zagłuszyć nawykami i ocenami innych ludzi. Każda odpowiedź dotycząca was samych już w was jest i co więcej, już ją znacie, tylko trzeba się do niej dogrzebać 😉 mnie nadal czeka znalezienie odpowiedzi na temat moich zaburzeń odżywiania – znalezienia momentu zapłonu, bo o ile wiem, dlaczego w moim życiu się pojawiły nie potrafię zlokalizować, w którym momencie dochodzą do głosu.

Oczywiście, że na siłowni mam lepsze i gorsze dni i nie jestem na niej najlepsza, jak w siatkówkę w gimnazjum, ale robiąc to w zgodzie ze sobą daje mi to ogromną przyjemność bez zmuszania się do czegokolwiek i wierzę, że tak będzie z moimi zaburzeniami odżywania – muszę po prostu dalej szukać. Na koniec proszę was o jedną rzecz! Nie traktujcie siebie po macoszemu, dajcie swojemu instynktowi, intuicji dojść do głosu. Nie obwiniajcie się za schematy zachowań, które powielacie, zawsze jest coś co te schematy uruchamia. Przytulcie sami siebie i zapytajcie jak dziecka – czego potrzebujesz? Co chcesz mi powiedzieć? Zaopiekujcie się sobą, bo tylko wy potraficie to zrobić najlepiej, mimo, że ktoś widzi to inaczej. 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *